Fondue to typowo zimowa potrawa, z korzeniami w Szwajcarii i we Francji, mocno sycąca i rozgrzewająca. W idealnym świecie jem ją gdzieś w wysokich Alpach po całym dniu spędzonym na stoku, jeszcze w kombinezonie narciarskim, w małej knajpce przy kominku w towarzystwie mojego męża. W realnym świecie nie ma kominka i gór, ale za to jest mąż, metr śniegu za oknem i domowe fondue. Też dobry scenariusz.
Świeże kacze piersi kupiliśmy na bazarze w Bad Godesbergu. Sprzedawca sprawnie przygotował nam mięso, wycinając piersi z całej tuszy i obcinając zbędne kawałki. Zapłaciliśmy tylko za to, co zostało. Kupiliśmy prawie kilo kaczki z ambitnym planem zjedzenia jej na obiad. Teraz już wiemy, że jedna pierś to wystarczająca ilość nawet na dwie bardzo głodne osoby.
„Sparen”, czyli oszczędzać, to najczęściej słyszane słowo w niemieckich mediach. Reklama, która nie zawiera tego hasła, raczej nie pojawia się w radio lub w telewizji. Nic dziwnego, że tak popularne w Niemczech są knedle z czerstwej bułki. A na serio to takie knedle są po prostu znakomitym dodatkiem do sosów i gulaszy, do tego bardzo prostym do zrobienia. Po raz pierwszy jadłam je w Czechach, z kachną (kaczką) i modrą kapustą. Smakowało. Dzisiaj spróbuję stworzyć samodzielnie knedle, według poniższego przepisu, które podam z kaczką, sosem wiśniowym i pieczoną dynią hokkaido.
Od trzech miesięcy mieszkam w Bonn. Moja pierwsza kuchnia w hotelu mieściła się w… szafie. Ograniczałam się do robienia makaronu z gorgonzolą i pieczarkami. Kuchnia w kolejnym mieszkaniu rozrosła się do czterech metrów kwadratowych i dawała więcej możliwości. Po zakupach podstawowych naczyń i garnków w Ikea zaczęłam nawet gotować spaghetti puttanesca i piec bułki, ale nadal brakowało mi większości sprzętów i składników. Ponieważ jednak jestem na miejscu i mam dostęp do niemieckich produktów, postanowiłam rozpocząć „Okres kuchni niemieckiej” i w tym czasie rozprawić się z tradycyjnymi przepisami mojego obecnego miejsca zamieszkania. Zaczynam od zupy z soczewicy, czyli od linsensuppe.
Podczas ostatniego naszego spotkania moje kochane koleżanki ze studiów mało nie wydały mnie przed moim mężem, dziwiąc się, że gotuję, że nawet mam bloga i że wpisuję na niego tylko sprawdzone przepisy. Co prawda nie wydzwaniam do nich i nie chwalę się, jak ewoluowałam i jaki obiad na trzy tysiące kalorii zgotowałam małżonowi, więc mogą myśleć, że zatrzymałam się na etapie bolognese Knorra z czasów studenckich (chociaż cały czas twierdzę, że ten sos jest całkiem poprawny). Ale że moje wstrętne dziewczyny nie pamiętają Sylwestra 2007, na którego, z moim małżonem, przyniosłam całą tacę pierożków wonton? Czy to już wtedy nie był dowód, że ja gotuję? A mówiły, że pierożki są niezapomniane…